AGENT TOMEK NA
FESTIWALU DOBREGO SMAKU
W tym roku miałem
okazję po raz pierwszy uczestniczyć w Festiwalu Dobrego Smaku.
Trafiłem idealnie, gdyż w tegorocznej jubileuszowej edycji (10.)
uczestniczyła rekordowa liczba restauracji i kawiarni – aż 34.
Kucharze i restauratorzy dwoili się i troili, by stworzyć ciekawe
potrawy. Hasłem przewodnim był film. W swoim festiwalowym debiucie
przypadła mi niezwykle odpowiedzialna rola ciała doradczego,
ponieważ Łasuch był jurorką oceniającą propozycje deserowe.
Jednak nie ograniczaliśmy się z Asią do kawiarni i zajrzeliśmy
też do kilku restauracji, czego dowodem jest poniższy raport.
Podzieliłem go na 2 części, bo, nie ukrywajmy, najkrótszy nie
jest. Podkreślam, że oceny, które wystawiam są tylko i wyłącznie
moje i niezależne od opinii Łasucha – czasem się nie zgadzaliśmy :-).
Nie przeczę, na
Festiwal wybierałem się z ogromną ciekawością, bo nie
wiedziałem, czego dokładnie się spodziewać. Bałem się też o
stan swojego żołądka, a zależało mi na odwiedzeniu jak najwięcej
miejsc :-).
Obawy na szczęście okazały się płonne – wyniosłem niezwykle
pozytywne wrażenia, odwiedziłem łącznie 13 lokali, żołądek
przetrwał, a mój portfel też zbytnio nie ucierpiał.
PIĄTEK
Obchód
restauracyjno-kawiarniany rozpoczęliśmy z Łasuchem w Tari Bari,
gdzie wzięliśmy na spółkę ratatuję, danie inspirowane filmem
„Ratatuj”. Choć już zdjęcie potrawy na oficjalnym facebookowym
profilu Festiwalu nie wyglądało zbyt zachęcająco, postanowiliśmy
się przekonać, czy w rzeczywistości prezentuje się lepiej. I będę
szczery – propozycja nie wypaliła. Podano nam miniaturową porcję warzyw, w tym np. marchewki, czyli składnika nie do
końca kojarzącego się z ratatują. Towarzyszyła jej rozmoczona w
sosie i oleju kromka chleba. Jak nietrudno się domyślić, nie
pialiśmy z zachwytu. Danie rozczarowało i smakowo, i wizualnie. Na
szczęście zbyt wiele osób nie musiało się męczyć z konkursową
ofertą Tari Bari – restauracja dość wyraźnie podkreślała, że
szykuje tylko 100 porcji dziennie, co chyba nie było do końca
zgodne z duchem Festiwalu. Mam wrażenie, że ktoś za bardzo
uwierzył w swoją fajność i hipsterskość. Ocena: 2 (za danie i
postawę).
Pełni obaw
wybraliśmy się do kolejnej restauracji, czyli do Gejsza Sushi.
Gejsza, w przeciwieństwie do pozostałych „susharni”
uczestniczących w konkursie, postawiła nie na swój flagowy
produkt, lecz na danie o nazwie „Ziemia Obiecana” - polędwiczka
wieprzowa w piasku tymiankowym na rukoli z grusconką . Tutaj nazwa
przełożyła się na jakość jedzenia. Otrzymaliśmy przyzwoitą
porcję miękkiego i dobrze doprawionego mięsa, a wraz z nim
pieczone ziemniaczki, sałatę, różne sosy, doskonałą gruszkę
oraz ów kusząco brzmiący piasek tymiankowy. Strzałem w dziesiątkę
okazało się umieszczenie na skraju talerza naczynka z suchym lodem,
z którego buchała para, niczym z kominów fabrycznych Ziemi
Obiecanej :-).
Plus za kreatywność i nawiązania do historii Łodzi. A przede
wszystkim za pyszne sycące danie! Bardzo żałuję, że Gejsza nie
otrzymała żadnego wyróżnienia. Ocena: w pełni zasłużone 5.
Następnym
przystankiem podczas naszej kulinarnej eskapady była Lili, dwukrotna
laureatka poprzednich edycji konkursu. Daniem popisowym miała być
„Zalotna Yvette” – indyk, pasztet z gęsich wątróbek,
pietruszka i mnogość różnych innych ingrediencji. Jako fani
serialu „Allo, Allo!” nie mogliśmy tam nie zajrzeć. Niestety,
nie ulegliśmy w pełni czarowi tej potrawy. Na talerzu panował
chaos – było za dużo elementów, które nie bardzo do siebie
pasowały. Wszystkie składniki z osobna były smaczne, ale zabrakło
mi wspólnej myśli. Wielka szkoda, bo zazwyczaj Lili nie
rozczarowuje, a tym razem wyszliśmy z mieszanymi uczuciami… Ocena:
4= (za nazwę i smak, minusy za niespójność i bałagan na
talerzu).
Po trzech lunchach
przyszedł czas na deser. Na pierwszy ogień poszła znajdująca się
po sąsiedzku Zbożowa, ku mojemu zdumieniu startująca w kategorii
kawiarnie. Zbożowa, pod wpływem „Ani z Zielonego Wzgórza”
przygotowała „Waniliową kiść”, czyli galaretkę porzeczkową
bez żelatyny z kleksem śmietany oraz zdrowym, niesłodkim
ciasteczkiem. Deser można było popić czarną jak smoła kawą
zbożową. Fanem kawy zbożowej nie jestem, więc się nie wypowiadam
(choć zabielacz by się w niej przydał). Za to galaretka bardzo mi
smakowała – idealnie orzeźwiała, nie była przesłodzona (co
jest oczywiste w przypadku Zbożowej, która wystrzega się używania
cukru i soli) i świetnie się komponowała z ciachem i śmietaną.
Zbożowa po raz kolejny udowodniła, że deser bez cukru da się
przygotować, a efekty są wyśmienite! Ocena: za deser 5 (fajny
pomysł, ładne podanie, ciekawe składniki), za kawę oceny nie
stawiam, bo zbożówki z reguły nie pijam.
Drugim deserem było
zatrute jabłko z Mebloteki Yellow. Pełna nazwa dania to Poisoned
Apple and Prince Kissing, czyli w przełożeniu na mniej romantyczny
język – wydrążone jabłko z sorbetem bazyliowo-limonkowym z
dodatkiem trawy cytrynowej oraz kawa mleczna z grenadyną. Z
perspektywy czasu nie dziwię się, że Yellow wygrało w kategorii
kawiarnia (i to drugi rok z rzędu!). Bardzo podoba mi się pomysł
podania sorbetu – po wyjedzeniu zawartości można zjeść naczynie :-).
Sam sorbet też wzbudził mój i Łasucha entuzjazm – bardzo świeży
i rześki, idealny na gorące dni. Cenię również wykorzystanie
bazylii w deserze. Szkoda, że kawa była za mało kawowa, a nieco
zbyt mleczna, przez co zrobiła się mdła. Słodka grenadyna nie
pomogła. Ale jako całość zestaw oceniam bardzo dobrze. Ocena:
deser 5 (nieoczywista forma i treść), kawa 4 (książę miał
trochę za mało testosteronu :P).
Krótka przebieżka
po mieście umożliwiła nam zmieszczenie jeszcze jednego dania
obiadowego. Tym razem zajrzeliśmy do Amarantu, gdzie pod wpływem
„Harry’ego Pottera” serwowano pieczoną polędwiczkę ciotki
Petunii podaną na zapiekance ziemniaczanej z fasolkami Bertiego
Botta w formie sferycznego ravioli. Niestety, potrawa nie była nawet
w połowie tam wymyślna jak jej nazwa i prezentowała się dużo
gorzej niż na zdjęciach na profilu fb Festiwalu. Mięso było
bardzo smaczne, idealnie soczyste i miękkie. Na wkładkę warzywną
składał się burak i marchewka. O zapiekance ziemniaczanej nie
potrafię napisać zbyt wiele, bo była bardzo mało wyrazista w
smaku. Największe nieporozumienie dla mnie stanowiły fasolki
Bertiego Botta, czyli podkolorowane jakimiś barwnikami kleksy
śmietany (choć nie mam pewności, czy to faktycznie śmietana –
bazuję tylko na ocenie moich kubeczków smakowych). Dokładki nie
chcieliśmy ;). Ocena: 3 (przerost formy nad treścią,
przekombinowana nazwa; spory plus za znakomitą jakość mięsa).
Na koniec dnia
zostawiliśmy sobie 3 kawiarnie. Pierwszą z nich była Pani Cupcake,
gdzie testowaliśmy Cupcake Sernikowy Brownie w wiśniowym dressingu.
Tu też przeżyłem rozczarowanie – kawa smakowała mi bardziej niż
deser. Ciastko z brownie niewiele miało wspólnego, część serowa
też nie rzuciła na kolana, nawet wiśnie nie pomogły. Przy całej
mojej sympatii dla tego miejsca – nie tym razem! Ocena: ciastko 3
(przyjemny wygląd, smak, niestety, nie do końca), kawa 4 (a może
nawet z małym plusikiem).
Żeby spróbować
kolejny deser nie trzeba było daleko iść – w tej samej bramie co
Pani Cupcake ulokował się kolejny uczestnik konkursu, czyli
Kawalerka. Panowie z Kawalerki zapatrzyli się w film „Czekolada”
i tym sposobem powstało danie popisowe – trufle Kangura Pantouf.
Na zestaw składały się 3 bardzo smaczne czekoladki: ciemna trufla
obsypana kakao z dodatkiem chili, jeszcze jedna ciemna trufla, tym raze w
otoczce z krokantu i znakomita biała trufla. Nie ukrywam, że
poczułem przypływ endorfin :-).
Pralinom towarzyszyła całkiem niezła kawa, więc z Kawalerki
wyniosłem bardzo pozytywne wrażenia. Ocena: trufle 5 (mniam!), kawa
zasłużyła na mocną 4.
Na sam koniec dnia
zostawiliśmy sobie Owoce i Warzywa. Teoretycznie na dzień dobry
powinni dostać minus za brak deseru i za przymusowe oczekiwanie, ale
ichniejsze „Rzymskie wakacje” zachwyciły nas na tyle, że
wszelkie wpadki organizacyjne zostały szybko wybaczone. Deser
składał się z 3 warstw w kolorach włoskiej flagi. Były to po
kolei od dołu: mus z awokado, mus z białej czekolady, warstwa
malinowa z miętą. Zestaw smaków niebanalny – awokado przecież
słodkie nie jest, także połączenie maliny z miętą to nie taka
oczywistość. Mówię szczerze – deser smakuje trochę dziwnie,
ale na tym polega jego urok i wielka siła. Szczerze polecam, mam
nadzieję, że „Rzymskie wakacje” pozostaną w ofercie
klubokawiarni. Owoce też przepadły w konkursie i nie znalazły się
na pudle, a szkoda. Może za rok! Ocena: deser – bardzo mocne 5
(moim zdaniem najciekawszy i najlepiej skomponowany deser tegorocznej
edycji Festiwalu Dobrego Smaku), kawa – równie mocne 5 (za smak i
za śliczny wzorek na mlecznej piance).
cdn... :-)
Ciekawy post:)
OdpowiedzUsuńCieszymy się, że wpis Agenta Tomka Cię zaciekawił Magdaleno :-)
UsuńWow, a to się działo:)
OdpowiedzUsuńOj działo się, działo :-D
Usuń